Nakłady na kulturę powinny wyłącznie rosnąć. To nie jest postulat nieudolnych menedżerów, którzy nie potrafią utrzymać kosztów działalności kulturalnej w ryzach, tylko prawidłowość ekonomiczna, a przede wszystkim cywilizacyjna konieczność.

Powód pierwszy. Nie odnosząc się jeszcze do teorii ekonomicznych warto zajrzeć do statutów instytucji kultury. Wiele z nich wśród celów wymienia m. in. rozpoznawanie, pobudzanie, inspirowanie potrzeb kulturalnych odbiorców. Już takie sformułowanie celu instytucji oznacza nieustanny wzrost kosztów związany z permanentnym rozwojem działalności. Jeżeli na poważnie zajmiemy się rozpoznawaniem i pobudzaniem potrzeb, to środki niezbędne do zaspokojenia tych potrzeb będą musiały być zwiększane. Gdy rozbudzimy potrzeby i podniesiemy kompetencje kulturowe konkretnego odbiorcy, będzie to oznaczało większe nakłady na ich zaspokojenie, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym. Przy założeniu, że ludzie rozwijają się intelektualnie i kulturalnie, koszty związane z zaspokajaniem nieustannie rosnących, coraz bardziej złożonych i zindywidualizowanych potrzeb mogą wyłącznie rosnąć. W pewnym sensie do… nieskończoności.

Dodać też trzeba, że zarówno cięcia w kulturze, jak i przenoszenie kosztów wyłącznie na odbiorców będzie w dłuższej perspektywie przeciwskuteczne i doprowadzi do ograniczenia dostępu do kultury.

Powód drugi. W teoriach ekonomicznych wzrost kosztów kulturze jest oczywistością. Proces ten został opisany przez Williama Baumola, profesora Uniwersytetu Nowego Jorku. Przypomina o tym w swojej książce “Kultura a ekonomia” prof. Marian Noga, wybitny wrocławski ekonomista i były członek Rady Polityki Pieniężnej. W. Baumol sformułował zjawisko “choroby kosztów” (coast disease), zwaną również efektem Baumola. Oczywiście Baumol nie twierdził, że państwo “za wszelką cenę” powinno subsydiować wytwarzanie dóbr kultury. Stwierdził on jednak, że wzrost cen dóbr kultury nie wynika ze złego zarządzania sektorem kultury tylko, że są to koszty “cywilizacji”. Państwo chcąc zapewnić dostarczanie społeczeństwu dóbr kultury w dotychczasowej ilości i na odpowiednim poziomie artystycznym, musi ponieść wyższe koszty. 

Powód trzeci. Jest jeszcze jeden bardzo złożony powód dla którego wydatki na kulturę powinny wyłącznie rosnąć. To deregulacja i w konsekwencji degradacja ekonomiczna sektora kultury, w tym pracowników instytucji kultury oraz innych podmiotów, artystów i freelancerów, jaka dokonała się w ostatnim trzydziestoleciu. O ile w poprzednim systemie społeczno-gospodarczym istniała zapisana w Ustawie o upowszechnianiu kultury (pisałem o tym nieco ponad rok temu), gwarancja wzrostu wynagrodzeń zgodnie ze wskaźnikiem wzrostu wynagrodzeń w przedsiębiorstwach gospodarki uspołecznionej, to po 1989 r. nastąpiła totalna deregulacja i regres.

Przede wszystkim “uśmieciowiono” zatrudnienie w kulturze, wypychając olbrzymie grupy pracowników z etatów i umów o pracę na umowy cywilnoprawne lub samozatrudnienie. Popularyzowany przez neoliberałów outsourcing w sferze publicznej dotknął kulturę w sposób bezprecedensowy i skali nieporównywalnej chociażby z administracją samorządową, pomocą społeczną czy innymi grupami zawodowymi sektora publicznego. 

Jednocześnie wynagrodzenia pracowników kultury, którzy posiadają umowy o pracę, od lat są na bardzo niskim poziomie zarówno z powodu ogólnie niskich nakładów na kulturę, jak i braku regulacji wymuszających ich wzrost. Dodatkowo, uzasadnione ze wszech miar, podnoszenie płacy minimalnej niestety w kulturze skutkuje spłaszczaniem struktury wynagrodzeń i zacieraniem różnic pomiędzy pracownikami o wysokich kompetencjach i znaczącym doświadczeniu z pracownikami o niskich kompetencjach i niewielkim doświadczeniu (o czym pisałem w 2020 r.). To dodatkowo budzi frustracje i wzmaga poczucie niesprawiedliwości.

Dodać też trzeba, że trwający kryzys, w tym inflacja oraz nadchodząca recesja uderzają przede wszystkim w najuboższych, tj. tych których prywatny koszyk dóbr i usług drożeje zdecydowanie szybciej niż oficjalny wskaźnik inflacji wynoszący ok. 18 proc. rok do roku. 

Elementarne poczucie sprawiedliwości sugeruje, że pracownicy kultury powinni być wynagradzani według analogicznych zasad do pracowników samorządowych, nauczycieli, policjantów czy innych pracowników sektora publicznego. Tymczasem w kulturze od kilkunastu lat nie ma “trzynastek”, bo zostały zlikwidowane za czasów ministra Bogdana Zdrojewskiego. Odprawy emerytalne (trzymiesięczne wynagrodzenie) są dwukrotnie niższe od pracowników samorządowych, którym przysługuje sześciomiesięczne wynagrodzenie. Nie ma też płatnych nadgodzin czy dodatków, pomimo pracy popołudniami, wieczorami oraz w weekendy oraz innych świadczeń.

Sytuacja pracowników kultury i sztuki jako jednej z najuboższych grup zawodowych powinna stanowić impuls dla rządzących (zarówno na poziomie państwa, jak i samorządów) do tego, aby zbliżyli wynagrodzenia do poziomu wynagrodzeń w innych grupach tzw. budżetówki oraz wprowadzili jakiekolwiek mechanizmy indeksacji płac w kulturze.

Finansowanie kultury i wynagradzanie pracowników sektora na poziomie porównywalnym z innymi grupami zawodowymi w sektorze publicznym oraz analogicznych zasadach, to nie tylko kwestia cywilizacyjna, ale podstawowa powinność państwa, które ma obowiązek równego traktowania obywateli niezależnie od tego, czy pracują np. w administracji, służbach mundurowych czy w kulturze.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.